środa, 29 kwietnia 2009

Egipskie wino na zdrowie

Wino to wynalazek równie stary jak ludzka cywilizacja. Okazuje się, że pito je także jako lekarstwo - nie tylko na zdrowie, ale i dla zdrowia. Badania pozostałości w starożytnych dzbanach wykazały, że Egipcjanie dodawali do trunku zioła lecznicze 1300 lat wcześniej, niż dotychczas sądzono. Odkrycie może mieć też znaczenie dla poszukiwania nowych leków w obecnych czasach.

Ludzie od zarania zdawali sobie sprawę, że niektóre zioła mogą pomagać na określone dolegliwości. W jakimś momencie historii - tłumaczy Patrick McGovern, antropolog z Uniwersytetu Pensylwanii - ktoś zorientował się, że jeśli umieści się zioła lecznicze w roztworze alkoholu, można je zakonserwować i przedłużyć ich działanie, a środowisko alkoholu wyekstrahuje z nich więcej substancji czynnych niż woda, więc będą działały silniej.

Metodą prób i błędów pierwsi znachorzy wypraktykowali w ten sposób lekarstwa na bazie alkoholu.

Nie wiadomo, kiedy to nastąpiło, ale pierwsza udokumentowana wzmianka o takim zastosowaniu ziół i wina pochodzi ze starożytnego Egiptu, z papirusów datowanych na około 1850 rok przed Chr. Jednak w 1994 roku niemieccy archeologowie przeanalizowali żółtawy osad zebrany na powierzchni dzbana znalezionego we wzniesionym około 3150 roku przed Chr. grobowcu Króla Skorpiona I w Abydos. Pracujący z Niemcami w 2001 roku McGovern ustalił, że osad to resztki soli pozostałych po rozkładzie kwasu winowego. Było to solidne potwierdzenie, że dzbany zawierały wino. Ten sam zespół stwierdził jeszcze obecność żywicy - podobnie jak w produkowanych do dziś w Grecji domowych winach typu retsina.

Zespół McGoverna przeprowadzał także rozbudowane analizy chemiczne, usiłując znaleźć wszelkie biologiczne dodatki do wina i dopasować je do konkretnych roślin. Eksperymenty pozwoliły wykryć składniki, które mogą wskazywać na obecność wielu różnych ziół, takich jak cząber, melisa, cassia, kolendra, mięta, szałwia i tymianek. Niestety, testy nie są tak precyzyjne, by można ustalić, które z tych ziół były obecne w winie, ale wszystkie one występują w egipskich papirusach medycznych jako leki na najrozmaitsze dolegliwości.

Badacze porównali te wyniki analiz z rezultatami badań przeprowadzonych na resztkach wyskrobanych ze znalezionego w grobowcu w południowym Egipcie znacznie późniejszego dzbana, o którym wiadomo, że zawierał ziołowe wino, ponieważ zaopatrzony był w starożytny odpowiednik etykietki. Skład osadu wina z Abydos okazał się niemal identyczny jak wina ziołowego, co zdaniem McGoverna oznacza, że Egipcjanie produkowali lecznicze ziołowe wina jeszcze za panowania Króla Skorpiona I, a więc 1300 lat wcześniej, niż dotychczas sądzono.

Badania McGoverna są częścią większego projektu, który polega na analizie składników ziołowych w starożytnym piwie i winie, pochodzących z Egiptu i Chin. Uczeni mają nadzieję, że trafią na zapomniane antyczne receptury, wśród których może kryć się nawet lek przeciwko nowotworom.

(Proceedinga ot the National Academy of Sciences)

źródło: Gazeta Polska

wtorek, 14 kwietnia 2009

Wiosna z Minho

Avril au Portugal, a deux ćest lideal (kwiecień w Portugalii, we dwoje jest idealnie) śpiewała Eartha Kitt. Ideał - doprawdy, trudno się z tym nie zgodzić. Co jednak, gdy w ciepty dzień zapłaczesz się catkiem sam w zautki lizbońskiej Alfamy, a scńodząc z miradouro przy Largo da Graca dopadnie cię głód? Uciekaj z ulic, którymi pnie się legendarna „dwunastka" - stary żółty tramwaj pełen turystów i złodziei. Prędzej czy później znajdziesz wyłożoną kaflami prostą knajpę przypominającą raczej stołówkę niż restaurację. Menu piszą tu flamastrem na papierowym obrusie. Zamiast prostytutek i oparów papierosowego dymu znajdziesz ttumek miejscowycń (to oni, jak zawsze, będą gwarancją jakości miejscowej kucńni) i ogromną michę sałaty mocno polanej sosem winegret z chrupiącymi owocami morza. Jeśli będziesz miat odrobinę szczęścia, dostaniesz też swoją partnerkę - butelkę młodziutkiego vinho verde (wym. vinju verd). Ideał. „Zielone" wino smakuje najlepiej, gdy jest prawdziwie świeże, z ostatnich zbiorów, leciutko tylko musujące, zwiewne, a zawartość alkoholu waha się w nim na poziomie 9-11%. Dobrze jeśli jest białe, choć nie jest to oczywiste, bo „zielone" wina mogą być zarówno biaie, jak i różowe czy czerwone, choć te dwa ostatnie zwykle trudno dostać poza Portugalią. Vinho verde powstaje w regionie Minho, którego ramy wyznaczają: na południu rzeka Douro, na północy zaś rzeka Minho, stanowiąca jednocześnie granicę z Hiszpanią. O tutejszych winach pisali Seneka i Pliniusz, a w XII w. „zielone" trafiało już na stoły Flandrii, Niemiec i Anglii. Gdy w XVI w. zaczęto uprawiać w północnej Portugalii kukurydzę, dla winorośli nadeszły marne czasy. Pod uprawę nowego zboża wykorzystywano każdy nadający się skrawek ziemi. Winorośl musiała poszukać miejsca na obrzeżach pól, rozpinano ją na drzewach i płotach, ba, nawet na slupach telefonicznych. Wielu
winogrodników z Minho stosuje ten sposób prowadzenia krzewów do dziś - już nie z powodu kukurydzianej konkurencji, ale dla ochrony upraw przed wilgocią. Północna część Portugalii to wszakże najbardziej deszczowy rejon kraju. Pod nazwą „vinho verde" kryje się prawdziwa kolekcja stylów. Przez lata nad „zielonym" winem unosiło się odium. A to wszystko przez hektolitry słodkawego, wodnistego sikacza sprzedawanego turystom. Także i dziś nie brakuje takich verde, jednak to nie one decydują o współczesnej pozycji Minho. Mamy zatem wina młodziutkie (owa zieleń z nazwy vinho verde nie odnosi się do koloru, a do młodości wina właśnie), znakomicie gaszące pragnienie. Kilka butelek takiego verde uratowało mi swego czasu życie w maleńkiej wiosce w południowym Minho, gdy trzeba było gasić pożar wywołany słonym jak diabli, szczodrze potraktowanym czosnkiem sztokfiszem z pieca. Delikatna słodycz wina działała niczym balsam w zestawieniu ze słoną rybą, a dodatkowego smaczku nadawał fakt, że pite przez nas verde było oficjalnym winem piłkarskiego klubu Victoria Guimaraes, dla którego właśnie strzelał bramki Marek Saganowski. Obok lekkich i młodych „zielonych" są też vinhos verdes poważniejsze. Specjalizuje się w nich subregion Moncao, w którym króluje odmiana alvarinho (w pozostałych częściach Minho używa się przede wszystkim gron loureiro, arinto, avesso, azal, batoca i trajadura). Niektórzy uważają, że odmiana ta to nic innego, jak riesling przywieziony do północno-zachodniej części Półwyspu Iberyjskiego przez niemieckich mnichów, pielgrzymujących do Santiago de Compostela. Tezę tę potwierdza fantastyczna mineralność alvarinho, jego cytrusowa rześkość i zdolność do dłuższego niż inne lokalne szczepy starzenia. Alvarinho z Moncao będzie też winem zdecydowanie bardziej krzepkim i wyrazistym, które - jeśli od dobrego producenta - sprosta większości potraw rybnych.
Vinho verde jest zresztą jednym z niewielu win, które tak dobrze pasują zarówno do miski pełnej świeżej sataty, jak i do oleistej ryby, choćby makreli. A że „zielone" pije się wiosną tak łatwo i przy tak wielu okazjach, warto mieć w pamięci ciąg dalszy śpiewanej przez Earthę Kitt piosenki „Kwiecień w Portugalii": Muzyka i wino mówiły, że jesteś mój, lecz to jedynie wiosna mamiła mnie.

Przejdź do sklepu internetowego

Autor:
TOMASZ PRANGE-BARCZYŃSKI
ZNAWCA WIN, REDAKTOR NACZELNY MAGAZYNU WINO

Kieliszek Kina

W kwestii wina myli się nawet James Bond. Ale i tak jest najważniejszym w świecie kina ambasadorem tego trunku.


Nadszedł czas, by obalić jeden z najbardziej fałszywych mitów popkultury. Ulubiony trunek Jamesa Bonda? Wódka z martini? Wstrząśnięta, niezmieszana? Ależ skąd. Szampan Dom Perignon. Agent 007 to wedle popularnej dziś w marketingu terminologii filmowy ambasador tej marki, a może raczej ambasador wina w ogóle, a szampana w szczególe. Na każdy z 22 filmów przypada po jednej szklaneczce wódki z martini, ale po szampana sięga Bond niemal dwa razy częściej. Regularnie pija czerwone wino (10 razy), a zdarzało mu się też kosztować porto i sherry.
Z tym ostatnim wiąże się jeden z najbardziej absurdalnych dialogów Bonda. W „Diamenty są wieczne" (1971) Sean Connery, pijąc sherry, popisuje się wiedzą. „Rocznik 51!" - komentuje zawartość kieliszka. „Sherry nie ma roczników! - oburza się M. Okazuje się, że agentowi chodzi o 1851, datę założenia solery, czyli pierwszy rocznik, pochodzący od sławnego producenta. Rozpoznanie tego po smaku jest oczywiście niemożliwe. Cóż, nawet James strzela czasem gafy. Słynna jest jego deklaracja z „Goldfingera" (1964; Sean Connery) dotycząca temperatury serwowania szampana: picie Dom Perignon '53 cieplejszego niż 38°F (3,33°C) to jak słuchanie Beatesów bez nauszników. Tymczasem jest dokładnie na odwrót: podanie tego szampana w tak niskiej temperaturze pozbawia go właściwego aromatu.

Bond nie jest natomiast ortodoksyjny, jeśli idzie o roczniki. O Dom Perignon spiera się już w pierwszym z serii „Doktorze No" (1962; Sean Connery). Gdy w czasie kolacji z doktorem chwyta za butelkę szampana niczym za broń, tamten uspokaja go słowami: „To Dom Perignon 1955, szkoda byłoby stłuc". Bond ripostuje: „Wolę 1953" (podobnie jak Marylin Monroe). Oba roczniki oceniane są bardzo dobrze, jednak nie tak wysoko jak wielki 1952. Bond docenił go wiele lat później w „Szpiegu, który mnie kochał" (1977, Roger Moore), mówiąc o swoim wrogu Strombergu: „Człowiek, który pije Dom Perignon 1952, nie może być całkiem zły". Najgorszego wyboru, jeśli chodzi o rocznik, dokonuje „W służbie Jej Królewskiej Mości" (1969; George Lazenby) - prosi o 1957. Doprawdy, fatalny, nawet jeśli popija się nim kawior z bieługi. Trudno się dziwić, że George Lazenby błyskawicznie rozstał się z rolą. 007 chętnie sięga po wina z Bordeaux. W finałowej scenie „Diamenty są wieczne" (1971; Sean Connery) prowadzi dyskusję na temat Mouton Rothschilda 1955 z zabójcą podszywającym się pod kelnera. Ignorancja mordercy
(i fatalna woda kolońska) przekonuje Bonda, z kim ma do czynienia.
Nie pierwszy zresztą raz. W „Pozdrowieniach z Rosji" (1963; Sean Connery) 007 rozpoznaje złoczyńcę w towarzyszącym mu przy kolacji w Orient-Expressie panu Grancie po tym, jak ten zamawia do ryby chianti. „Białe?" - pyta zdumiony kelner. „Nie, raczej czerwone" - odpowiada Grant (i słusznie, bo białe chianti nie istnieje). Bond swoją solę popija szampanem Taittinger Blanc de Blanc (marka pojawia się często w książkach lana Fleminga, w filmie tylko raz). Wiele lat później, w tym samym ekspresie mknącym do Czarnogóry („Casino Royal"; 2006; Daniel Craig) 007 sam będzie raczył się czerwonym winem, choć, oczywiście, nie będzie popijał nim ryby. I nie będzie to chianti, lecz St. Emilion (konkretnie Chateau Angelus). Producentka filmu Barbara Broccoli zwróciła się o kilka butelek sławnego premier grand cru do właściciela posiadłości Huberta de Bouarda. Ten postanowił przekazać filmowcom rocznik 1990 (w skali Parkera 96 punktów na 100). „Zdaje pan sobie sprawę - usłyszał w odpowiedzi - że Bond zasługuje co najmniej na rocznik 1982?". Rocznik 82 to prawdziwa legenda - 100 na 100 punktów.

Jak widać, na winie zna się nie tylko James Bond, ale i rodzina Broccoli, która cykl o agencie 007 od 45 lat utrzymuje na ekranach. Znać się zresztą powinna, skoro odpowiada za sukces filmu będącego apologią snobizmu. W cyklu o agencie 007 antyglobalistyczna guru Naomi Klein mogłaby znaleźć materiał na kolejny rozdział do swojego „No logo" i pokazać kult wielkich marek
zniewalający współczesnego człowieka. A trunek z Szampanii przez dziesięciolecia był najważniejszym ekranowym symbolem snobizmu i dobrego smaku.

TOMASZ PRANGE-BARCZYŃSKI
ZNAWCA WIN, REDAKTOR NACZELNY MAGAZYNU WINO